Gdynia. Miasto morza i marzeń – przynajmniej tak wynika z nazewnictwa reklamującego to miasto. Od niedzieli jeden człon tego hasła zdaje się być dla gospodarzy już nieaktualny, bo piłkarskie marzenia znowu nie zostały spełnione. Arka kolejny (piąty) sezon z rzędu spędzi na zapleczu Ekstraklasy, z którego mogła i powinna wyswobodzić się już kilka tygodni temu. Najpierw w Gdańsku, a później na własnym stadionie przy ul. Olimpijskiej – jedynym takim obiekcie w Polsce, na którym w ciągu tygodnia, dwie inne drużyny mogły świętować awans.
Katastrofa – trudno użyć innego słowa opisującego to, co wydarzyło się na obiekcie w Gdyni. Stadionie, które nie tylko w tym sezonie śmiało może uchodzić za jedno z najdziwniejszych miejsc na piłkarskiej mapie Polski. Rok temu Arka zdołała wygrać tam tylko trzy (najmniej w lidze) ligowe spotkania. Trwająca kilka miesięcy historia wyjazdowych wzlotów i domowych upadków historia swój ciąg dalszy zdawała się mieć na początku sezonu (czyt. remis z Bruk-Bet i porażka z Polonią). Przełomowy okazał się wygrany 2:0 mecz z GKS-em Tychy, po którym Arka zdawała się być ligową przeszkodą nie do pokonania. Sześć zwycięstw z rzędu zwieńczonych wielkim triumfem po 17 latach w derbach Trójmiasta. Kolejne w Gdyni osiem spotkań bez porażki. W miejscu morza i marzeń, obrany na Ekstraklasę kurs, po czterech latach dryfowania z różnymi sternikami zdawał się wreszcie zmierzać we właściwym kierunku.
Michał Marcjanik i Przemysław Stolc, czyli Arkowcy z krwi i kości, do spółki z zatrudnionym latem trenerem Wojciechem Łobodzińskim wiedli w Gdyni całkiem spokojne życie. Trudno, aby było inaczej, gdy popisowe partie rozgrywał Janusz Gol, a ofensywą formą rywali straszył duet Kobacki-Czubak (łącznie po 16 bramek każdy). Wszystko do momentu, gdy z gry na resztę sezonu wypadł inny, równie ważny dla zespołu duet Gojny-Gol. Chwilę później na horyzoncie pojawił się odwieczny rywal z Gdańska. Arka grając w przewadze nie była w stanie wywalczyć potrzebnego do awansu punktu. Do pożaru, który w ich przypadku wybuchł na wypełnionej po brzegi Polsat Plus Arenie, kilka dni później benzyny postanowiło dolać kilku miejscowych ”spacerowiczów” ze swoimi czworonogimi pupilami.
Jeden niezwykle cenny punkt, który był na wagę awansu zaczął im się wymykać z rąk, a za rogiem czaił się już rozpędzony GKS Katowice. W barwach żółto-niebieskich zapanowała obawa traconego gruntu w ligowej tabeli i poczucia własnej, piłkarskiej wartości. Ekstraklasowe drzwi, przez które miała przemknąć Arka zostały zatrzaśnięte przez Adriana Błąda na tyle mocno, że nie udało się ich już otworzyć. – Suma nieszczęść w ostatnich tygodniach złożyła się na to, że nie udało się zrobić tego awansu wcześniej – starał się tłumaczyć swój zespół Łobodziński. Szukanie sposobu na obozie w Gniewinie i piłkarskie narzędzia w wygranym półfinale z Odrą Opole okazały się niewystarczające na Motor Lublin. Rywala, który równo 50 lat temu, po raz ostatni, w identycznych rozmiarach zdołał wygrać w Gdyni.
W kipiącej dziś złością i gniewem Arce, traumatyczne, półfinałowe przeżycia sprzed trzech lat w towarzystwie – a jakby inaczej – Szymona Marciniaka z gwizdkiem (mnóstwo sytuacji, miażdżąca przewaga w pierwszej połowie z ŁKS-em Łódź) zdają się być niczym w porównaniu do wydarzeń, jakie rozegrały się przed chwilą. Trener Łobodziński ma moje pełne wsparcie i zaufanie. Doceniam progres, jaki Arka wykonała w obecnym sezonie, pamiętam jesienną zwycięską serię i świetne otwarcie wiosny właściwie do momentu pojawienia się kontuzji w zespole – oświadczył Marcin Gruchała. Główny decydent klubu, sztab, piłkarze, a przede wszystkim kibice w Gdyni jeszcze przez długi czas będą się zastanawiać, co tak naprawdę wydarzyło się w tym sezonie, a właściwie tygodniu, który pogrzebał żywcem całą ligową kampanię. Klub z miasta morza i niespełnionych piłkarskich marzeń pozostanie w lidze, w której rozegrał do tej pory największą ilość spotkań i spędził najwięcej sezonów w historii.
Hubert Mikusiński