Na samym początku sezonu, kiedy GKS zakręcił się w ligowej czołówce tabeli, po raz pierwszy pomyślałem sobie, że może wreszcie to jest ten sezon. Może wreszcie w tych przeklętych Katowicach uda im się oszukać przeznaczenie. Może tym razem nie upadną na twarz potykając się o własne nogi. Ale to była tylko chwila, impuls, nagły przypływ emocji po świetnym spotkaniu z Wisłą Płock i równie dobrym z Motorem w Lublinie. Chwilę później wszystko zdawało się wracać do normy, bo po sześciu spotkaniach bez porażki przyszło dziewięć kolejnych bez zwycięstwa. Po staremu…

Nie będę ukrywał, ale odkąd pamiętam, to zwyczajnie, po ludzku, zawsze mi było szkoda tego klubu. Kibiców tworzących klimat tego miejsca przy Bukowej, ludzi i miejskich decydentów ładujących kasę w ten klub i samych piłkarzy. Dosłownie wszystkich naznaczonych – wydawać by się mogło – klątwą tego miejsca, gdzie zdawało się od lat być wszystko przyszykowane na nadejście tej chwili. Klub naznaczony niewytłumaczalnym dla mnie genem nieszczęścia, który w tajemniczy sposób marnował cały swój potencjał. Trudno pisać inaczej, gdy z ligi, w której tkwisz latami zostajesz wyrzucony po golu zdobytym przez bramkarza albo nie wygrywasz od ponad roku na swoim obiekcie.

Takich przypadków i przykładów było wiele i zastanawiam się teraz, kiedy to się na dobre zaczęło. Świadomy obraz Gieksy w mojej głowie po raz pierwszy pojawił się w wyklejanym, piłkarskim albumie klubów z Ekstraklasy blisko dwadzieścia lat temu. Nowe pokolenie kibiców może tych czasów nie pamiętać. Od tamtej pory w Katowicach kilka razy próbowano wrócić na najwyższy poziom rozgrywkowy w tradycyjny i czasami przynoszący efekt sposób – ściągając doświadczonych zawodników z nazwiskiem i przeszłością. Ale nie przypominam sobie, aby którykolwiek odnalazł swoje miejsce przy Bukowej. Łatwiej przychodzi mi  wskazanie tych, którzy zwyczajnie nie dali rady.

Pisząc ten tekst, jak widzicie próbuję głęboko grzebać we wspomnieniach i przypomnieć sobie inny klub w Polsce, tak mocno i bardzo napalony na grę w najbliższej klasie rozgrywkowej niż GKS Katowice. Rok do roku, sezon po sezonie nie znalazłem drugiego, takiego przypadku, gdzie piłkarskie marzenia, aż tak mocno ścierały się z boiskową rzeczywistością. Nie udało się w tym sezonie, uda się może w następnym. Nie udało się w następnym, to może w kolejnym. I tak przez wiele długich lat, okupionych cierpieniem, złością kibiców, którzy raz chcieli wtargnąć do szatni, innym razem wybijali szyby i właściwie za każdym razem, na koniec żegnali swój zespół w ten sam sposób.

Po pewnym czasie miałem wrażenie (może mylne), że wielkie parcie na tu i teraz w Katowicach przestało już obowiązywać. Nikomu nie chciało się już bawić i wyliczać dni bez zwycięstwa, przywoływanemu setki razy z trenerskiej ławki do płotu Rafałowi Górakowi. W całym tym zacnym, ligowym towarzystwie, nabitym w tym sezonie do granic możliwości historią, spotkaniami po latach i emocjami GKS wydawał mi się być zespołem, który pewnie, gdzieś zakręci się wokół baraży. A co będzie potem, to już możecie sami sobie dopisać…

I nagle, z tych kreślonych przeze mnie kilka tygodni temu baraży GKS wywinął się w najlepszy, możliwy sposób. Popisowa partia z Wisłą Kraków. Kropka nad i w Gdyni, którą stawia piłkarz nierozerwalnie związany z tym klubem od lat oraz nade wszystko trzy zwycięstwa – wszystkie odniesione w doliczonym czasie gry. Najpierw z Lechią Gdańsk w osłabieniu, później w stolicy dwie sztuki na koniec i brawurowo zakończona kontra w Tychach. W najważniejszym momencie sezonu tym razem wszystko zagrało. Mocno zakurzony, trochę zapomniany 60-latek z Katowic z najdłużej pracującym trenerem w historii klubu zrobił to, co dla wielu przez lata wydawało się być niemożliwością – Gieksaklasa.

Hubert Mikusiński