Każdy, kto choć trochę żyje piłką w Lublinie, do dziś próbuje otrząsnąć się z szoku i odpowiedzieć sobie na pytanie, jak to się stało? Człowiek, który w wielkim stylu przywrócił Motorowi piłkarski blask, przemierzając nieprawdopodobną drogę z ostatniego miejsca w II lidze na ligowe podium zaplecza Ekstraklasy, po przegranym meczu ze Stalą Rzeszów powiedział dość i porzucił klub. Nagle i niespodziewanie, pozostawiając po sobie niedokończony rozdział trenerskiej historii pełnej zwycięstw, zwrotów akcji i emocji, jakich na Arenie Lublin nikt nigdy nie doświadczył.

Właśnie te emocje były dla mnie najlepszym świadectwem Feio w Lublinie. Historii, którą zapamiętałem z bliska. Świecąca pustkami Arena Lublin, w chłodny i deszczowy, październikowy wieczór po raz pierwszy spoglądała w kierunku trenerskiej ławki, gdzie pojawił się niski facet z brodą, ubrany cały na czarno. Prowadzona po raz drugi przez niego drużyna nie zachwyciła, bezbramkowo remisując tego dnia. Jak się później okazało był to jeden z ostatnich takich wyników, lekko rozklekotanego wtedy Motoru. Dwa tygodnie później z liderem rozgrywek wszystko już zagrało do tego stopnia, że kolekcja triumfów z tygodnia na tydzień się powiększała. Portugalczykowi zwycięstw w Lublinie przybywało i przybywało, aż nazbierało się ich rekordowo dużo. Do tego punktowa średnia z każdym kolejnym miesiącem rosła, a związek Feio z Motorem zaczął wykraczać dalece poza normalność.

Nieprawdopodobna skala uwielbienia, na którą zapracował nie tylko wynikami. Tłumy w klubowym sklepiku i hałas na prezentacji. Do tego morderczy – jak się później okazało – zabójczy etos pracy, który Portugalczyk narzucił na siebie, i o którym na pamiętnej konferencji wspomniał Zbigniew Jakubas. O ile zawodnicy z powodu nadmiaru kartek, czy kontuzji mogli czasami odpocząć fizycznie i psychicznie w trakcie sezonu, o tyle portugalski trener był niezbędny zawsze i wszędzie. Feio swoim klubem opiekował się praktycznie cały rok, angażując się totalnie we wszystko (od klubowych flag, przez siłownię, aż po transfery), stając się przy tym groźniejszym dla samego siebie. Każdy kolejny dzień, wycieńczająca konieczność podejmowania bez liku decyzji oraz kumulacja zdarzeń po ostatnich meczach z Polonią Warszawa czy Stalą, o której wspomniał Jakubas były następstwem tego, co wydarzyło się już po meczu w Rzeszowie. Nie żaden kontrakt czy coś innego, a emocje – to one wzięły po raz kolejny górę nad wszystkim.

Feio żył i pracował w Lublinie na swoich zasadach i odszedł również w taki sam sposób. Moment wybrał może i nie najlepszy dla klubu i etapu rozgrywek, ale nawet taki maniak, opętany i uzależniony od futbolu dał wszystkim do zrozumienia, że w każdym z nas czasami może coś pęknąć. Zwłaszcza, gdy się ma taki charakter i temperament. Jeden piłkarz czy trener nigdy jednak nie rozwiązuje problemów całego zespołu, który nagle stanął przed dokończeniem niedokończonej historii, jaką był i nadal jest gra o awans. Tyle tylko, że już z nieco innym, na pewno spokojniejszym i opanowanym sternikiem na trenerskiej ławce.

Hubert Mikusiński