Ujemne punkty, walkowery, gra juniorami, problemy finansowe i wycofywanie się z ligi – ile razy już przerabialiśmy to w II ligowych rozgrywkach. Ile to już klubów (Okocimski Brzesko, GKS Bełchatów, Wigry Suwałki) dziękowało w trakcie albo po sezonie. Ile to już zespołów zaczynało na minusie (Polonia Bytom, Pogoń Siedlce albo Siarka Tarnobrzeg). Ile to już drużyn kończyło juniorami (Sokół Ostróda) lub po prostu dogorywało (Gryf Wejherowo). Właściwie od reformy rozgrywek (2014/2015) tylko cztery sezony zakończyły się w normalny sposób. Słabo biorąc pod uwagę, że kolejne kluby postanowiły zgasić światło.
Właściwie stało się to, na co zanosiło się od dłuższego czasu. Wisła Puławy najprawdopodobniej nie przystąpi do kolejnego sezonu, a Radunia Stężyca wycofała się z rozgrywek II ligi już wczoraj. Jedni uzależnieni od jednego sponsora, a drudzy od jednego człowieka, który dwa lata temu w strugach deszczu ugościł nas na Kaszubach i pokazał, jak wygląda klub od środka. Na boisku zgadzał się wynik. Poza boiskiem zgadzały się nastroje. Do niczego właściwie nie można było się przyczepić poza sposobem funkcjonowania tego klubu, który budził we mnie ogromne wątpliwości.
Licząca blisko dwa tysiące mieszkańców Stężyca miała być polskim Hoffenheim – przynajmniej takie zapowiedzi płynęły z ust miejscowych działaczy, gdy w kamerami przyjechała telewizja Polsat Sport. Radunia przez ostatnie lata pokonywała kolejne klasy rozgrywkowe, a nawet walczyła z Ruchem Chorzów w barażach o I ligę. Trudno, aby w takim momencie nie zapaliła się w mojej głowie lampka ostrzegawcza z pytaniem: jaki to ma sens? W Wieczystej Kraków jestem w stanie to zrozumieć – fanaberia bogatego właściciela, który ze swoją kasą robi co chce. W Niecieczy podobnie – fanaberia i dodatkowo promocja firmy, a w Stężycy? Symbol chorego myślenia o sporcie w polskich klubach, gdzie wystarczyła jedna zmiana na stanowisku wójta i mamy komunikat, który prędzej czy później i tak by nadszedł.
Można oczywiście mówić, że jest stadion, murawa, klasy sportowe, boiska, młodzież, ale wszystko to nie było do końca zdrowe. W niejednej, burzliwej dyskusji o Raduni, mój kolega Olek Bladowski odpierał moje zarzuty tłumacząc, że w Polsce większość klubów działa za publiczne pieniądze. I tu zgoda, ale nie całkowita. Znaczna część tych takich klubów ma za sobą coś więcej niż tylko osobę wójta – historię, tradycję, kibiców. W Stężycy liczyło się na tu i na teraz, bez patrzenia w przyszłość. Piłkarskie eldorado, czyli absurdalnie ogromna kasa z budżetu gminy, o której krążyły różne historie, raczej nie mająca nic wspólnego z zaspokajaniem bieżących potrzeb lokalnej społeczności tylko bardziej wójta, którego już nie ma.
Problem palenia w kominku pieniędzmi podatników w Stężycy niósł za sobą jeszcze jedno – moim zdaniem – największe szkodliwe zjawisko. Wyobraźcie sobie teraz, że jesteście właścicielami firmy, macie pewną ilość gotówki i chcecie dźwignąć swój ukochany klub. Ładujecie więc dwie albo trzy bańki w sezon, ale na drodze staje wójt, który uroił sobie, że zrobi futbol za nieswoje pieniądze. Zostajecie w lidze i ładujecie kolejne dwie lub trzy bańki z nadzieją, że nie pojawi się kolejny wójt odpychający prywatnych inwestorów, których i tak można policzyć na palcach jednej ręki. Takie kluby odpychają nie tylko takich ludzi, ale moim zdaniem niszczą polską piłkę, dlatego specjalnie tęsknił nie będę…
Hubert Mikusiński