Zagłębie Sosnowiec, Podbeskidzie Bielsko-Biała, Sandecja Nowy Sącz i wiele na to wskazuje, że Stomil Olsztyn. Cztery przykre historie klubów, których przed startem sezonu nikt z nas nie śmiał podejrzewać o to, że za chwilę mogą pożegnać się z rozgrywkami I i II ligi. Tymczasem jedni biją w Europie rekordy spotkań bez zwycięstwa, a inni lecą już z hukiem w III ligową otchłań.  

To, co wydarzyło się na przestrzeni ostatnich miesięcy w Nowym Sączu, to jedna z najbardziej smutnych i przykrych historii tego sezonu. No, bo jak inaczej pisać o klubie, z miasta dużych firmy i co za tym idzie dużych pieniędzy, który od wielu, wielu lat nierozerwalnie związany był z poziomem centralnym. Ba! Zagrał nawet w Ekstraklasie! Tańcząca od początku tego sezonu na granicy II i III ligi Sandecja, mimo kolejnych prób i dostaw wagonów nowych – wydawać by się mogło – doświadczonych zawodników od początku do dziś nie potrafiła wygrać co najmniej dwóch spotkań z rzędu. Nie potrafiła również odbić się od ligowego dna, dlatego w piątek jej II-ligowy żywot dobiegł końca.

A wszystko zaczęło się jeszcze 15 lat temu, kiedy Sandecja na dobre zadomowiła się w I ligowym towarzystwie. W ówczesnej II lidze wschodniej wygrała najwięcej spotkań i razem z KSZO Ostrowiec otwierała bramy na zaplecze Ekstraklasy. O rok wyprzedając plan klubowych władz, które chciały awansu na 100-lecie klubu. Od tamtej pory Sączersi nie schodzili już poniżej pewnego poziomu rozgrywkowego, a co więcej potrafili nawet podskoczyć jeszcze wyżej – do Ekstraklasy, gdzie po dość niespodziewanym awansie w 2017 roku byli zmuszeni grać w oddalonej o 75 kilometrów Niecieczy.

Poza swoim miastem (podobnie jak i w tym sezonie) Sandecja spędziła cały sezon i z hukiem wróciła do rozgrywek, w których przez lata czuła się do niedawna najlepiej. I już wtedy można było odnieść wrażenie, że wyniki sportowe są odwrotnie proporcjonalne do tego, co dzieje się wewnątrz klubu. A działo się i dzieje do dnia dzisiejszego wiele albo i nic, jak prace nad budową stadionu, na którym jeszcze do niedawna przewracały się nawet koparki. Zamiast nowego obiektu w Nowym Sączu powstała miejska spalarnia pieniędzy. Zamiast porządku ciągły bałagan, który ciągnie się już kilku lat, gdy w klubie podczas jednego sezonu potrafiono zatrudnić aż siedmiu szkoleniowców!

W Nowym Sączu pierwsze symptomy tej ligowej bylejakości na boisku pojawiły się cztery lata temu, podczas pandemicznego sezonu. Wówczas Sandecja pod wodzą Piotra Mandrysza w I lidze zamykała ligową stawkę z bilansem 0 zwycięstw, 2 remisów i 10 porażek oraz bagażem bramkowym 6:27. Wtedy jednak udaną próbę reanimacji piłkarskiego trupa przeprowadził Dariusz Dudek, który nie przegrał 16 kolejnych spotkań i sezon zakończył tuż za barażami. W tym sezonie, taki zabieg się nie powiódł ani Łukaszowi Surmie jesienią, ani Robertowi Kasperczykowi wiosną.

Wymieniana po spadku do II ligi (również przez nas) w gronie faworytów do awansu Sandecja nie zdoła się podnieść, choć miała ku temu argumenty. Co prawda nie w atucie własnego stadionu, ale bardziej – wydawać by się mogło – solidnych zawodników. Osiem spotkań bez zwycięstwa na starcie rozgrywek szybko spowodowały nerwowe ruchy w klubowych gabinetach, gdzie przez ruchome drzwi przewijali się kolejni trenerzy. Światełkiem w tunelu miały być odniesione tej wiosny zwycięstwa z Radunią Stężyca i Wisłą Puławy, ale po każdym takim wygranym spotkaniu w kolejnym następowała weryfikacja w postaci kolejnej porażki. W piątek, mimo prowadzenia do przerwy 2:0 Sandecja w Bytomiu zaliczyła siedemnastą porażkę w lidze i na trzy kolejki przed końcem dołączyła do takich drużyn jak: Górnik Polkowice, Ruch Chorzów, Olimpia Grudziądz, MKS Kluczbork czy Wisła Puławy, które w ostatnich latach notowały spadek po spadku z zaplecza Ekstraklasy do III ligi.

Hubert Mikusiński